Ich ofiara daje nam nadzieję
10 wrz
„Rodzinę Ulmów trzeba pokazywać jako wzorzec. Starą zasadą jest, że odciąć się od historii to sprzedać przyszłość. Ten wzorzec – historia, która się wydarzyła na tej ziemi – pokazuje, na czym należy budować przyszłość. Wydawać by się mogło, że oni wszystko przegrali, ale tak naprawdę zwyciężyli, gdyż to człowieczeństwo w nich zwyciężyło” – powiedział ks. abp Józef Michalik.
Przed wojną Józef Ulma z Markowej pod Łańcutem był znany w swojej wsi. To on założył w niej pierwszą szkółkę drzew owocowych, a sąsiadów nauczył szczepić jabłonie, żeby lepiej rodziły. Hodował też jedwabniki oraz pszczoły i był za to nagradzany na rolniczych wystawach. Zajmował się poza tym fotografią. Z aparatem fotograficznym, który sam złożył, nie rozstawał się nigdy. Utrwalał nie tylko życie najbliższych, ale miejscowe uroczystości, występy chóru, orkiestry, dożynki, przedstawienia teatralne, wesela, Pierwsze Komunie Święte. Robił także zdjęcia na zamówienie, portrety do dokumentów. W wielu markowskich domach do dzisiaj zachowały się pożółkłe już zdjęcia Ulmy.
W połowie lat trzydziestych XX wieku Józef spotkał swą przyszłą żonę, dwanaście lat młodszą Wiktorię Niemczak. Chociaż oboje mieszkali w Markowej, blisko siebie, poznali się na zebraniu miejscowego koła Związku j – 376 – Młodzieży Wiejskiej „Wici”. Wiktoria była także słuchaczką kursów na Wiejskim Uniwersytecie Orkanowym w sąsiedniej Gaci. Pobrali się i wkrótce rodzina zaczęła się powiększać. Jako pierwsza latem 1936 roku urodziła się Stasia, a następnie przed wybuchem wojny na świat przyszły jeszcze Basia i Władziu.
Wojska niemieckie wkroczyły do Markowej 9 września 1939 roku. Już od pierwszych dni okupanci przystąpili do eksterminacji ludności, a na całkowite unicestwienie zostali skazani Żydzi. W Markowej ich społeczność nie była zbyt liczna, przed wojną tworzyło ją co najwyżej 30 rodzin. Znaczna część z nich mieszkała w dzielnicy nazwanej Kazimierzem. We wsi posiadali oni trzy domy modlitwy, wydzielone z budynków bogatszych Żydów. W większe święta udawali się na modły do synagogi w pobliskim Łańcucie. Podobnie jak w innych, nie tylko sąsiednich wioskach zajmowali się przeważnie handlem. Skupowali produkty rolne, zwierzęta hodowlane, owoce; prowadzili sklepy z artykułami przemysłowymi. Kilka rodzin uprawiało ziemię. Społeczność polska i żydowska w Markowej żyły jednak jakby obok siebie, ale stosunki między nimi układały się dobrze.
Po wkroczeniu Niemców 120 Żydów z Markowej, tak samo jak w całej Polsce, pozbawionych zostało wszelkich praw. Pod koniec 1941 roku zakazano im opuszczania miejscowości, w których mieszkali. W miastach utworzono getta. Rozporządzenie gubernatora Hansa Franka Józef i Wiktoria Ulmowie stwierdzało, że: „Żydzi, którzy bez upoważnienia opuszczają wyznaczoną im dzielnicę, podlegają karze śmierci. Tej samej karze podlegają osoby, które takim żydom świadomie dają kryjówkę. Podżegacze i pomocnicy podlegają tej samej karze jak sprawca, czyn usiłowany karany będzie jak czyn dokonany”.
Przyjmując pod swój dach Żydów, Ulmowie byli świadomi konsekwencji, jakie mogą ponieść. Wcześniej ze swych okien widzieli rozstrzeliwania żydowskich mieszkańców Markowej. Ich dom stał na uboczu, ale tajemnicy nie dało się ukryć. Sami też zbytnio jej nie strzegli. Uwagę zwracały większe zakupy żywności, duża ilość wyprawianych skór. Przychodzący robić zdjęcia do dokumentów widzieli obcych kręcących się w obejściu, słyszeli odgłosy dochodzące ze strychu. Braci Szallów znał posterunkowy z Łańcuta, Aleksander Leś, z pochodzenia Ukrainiec. Przed wojną sprzedał im konia, a w czasie okupacji schronił ich za przekazanie mu domu i pola. Wkrótce jednak ich wyrzucił. Wtedy ukryli się u Ulmów. Tymczasem wraz ze zbliżającym się końcem wojny Leś zdawał sobie sprawę, że może stracić zawłaszczony majątek Szallów. Postanowił więc się ich pozbyć. Dowiedział się, że przebywają u Ulmów i powiadomił o swym odkryciu Niemców.
Niemiecka żandarmeria w Łańcucie nakazała 23 marca 1944 roku, nie podając przyczyny, stawienie się czterech furmanek z woźnicami z okolicznych miejscowości. Jednym z nich był 18-letni Edward Nawojski z pobliskiej Kraczkowej, który pojechał w zastępstwie ojca. Oczekiwali oni na wezwanie w stajni magistrackiej, a o pierwszej w nocy rozkazano im stawić się przed budynkiem żandarmerii.
Tuż przed świtem, bocznymi drogami z Łańcuta przez Soninę, furmanki dotarły do gospodarstwa Józefa i Wiktorii Ulmów. Żandarmi i policjanci zostawili woźniców, a sami poszli w stronę stojącej na uboczu chałupy. Na strychu zaskoczyli we śnie i zastrzelili jako pierwszych dwóch braci Szallów oraz jedną z sióstr – Gołdę Goldman. Żeby pokazać innym, co grozi za pomaganie Żydom, Niemcy zawołali furmanów, aby ci zobaczyli, jak są mordowani pozostali. Zastrzelili po kolei: następnego z braci Szallów, Gienię Goldman razem z małym dzieckiem oraz resztę rodziny Szallów. Józefa i Wiktorię wyprowadzili przed dom i tam zamordowali. „W czasie rozstrzeliwania na miejscu egzekucji słychać było straszne krzyki, lament ludzi, dzieci wołały rodziców, a rodzice już nie żyli. Wszystko to robiło wstrząsający widok” – zapamiętał Edward Nawojski. Nie zważając na płacz i krzyki, żandarmi zastanawiali się, co zrobić z sześciorgiem dzieci. Ostatecznie Dieken zdecydował, że i one zostaną rozstrzelane. Kokott własnoręcznie zamordował troje lub czworo z nich. Krzyczał przy tym: „Patrzcie, jak giną polskie świnie, które przechowują Żydów” – ten widok na całe życie pozostał w pamięci Nawojskiego. Wszystkie dzieci Ulmów: Stasia, Basia, Władziu, Franuś, Antoś, Marysia i siódme jeszcze nienarodzone zginęły zastrzelone tak jak ich rodzice. Oprawcy pozbawili życia szesnaście osób, po wszystkim wezwali sołtysa, Teofila Kielara, aby pochował zamordowanych. Gdy ten zapytał Diekena, dlaczego zastrzelono także dzieci, usłyszał: „Żeby gromada nie miała z nimi kłopotu”.
Po zbrodni Niemcy przystąpili do rabunku. Kokott wziął Franciszka Szylara, który wraz z innymi został przyprowadzony do kopania grobu i zmusił go do dokładnego przeszukania zamordowanych Żydów. Sam świecił mu przy tym latarką i pilnował. Gdy przy ciele Gołdy Goldman zauważył schowane na piersi pudełko z kosztownościami, powiedział: „Tego mi było potrzeba”, po czym schował je do kieszeni. Inni Niemcy zajęci byli rabowaniem dobytku Ulmów. Zabrano skrzynie, materace, łóżka, naczynia, a także dużo wyprawionych już skór. Ponieważ wszystkie rzeczy nie mogły pomieścić się na furmankach, które przyjechały z Łańcuta, dodatkowo załadowano je na dwa wozy z Markowej. Przywołanym ludziom rozkazano zniesienie zwłok zmarłych ze strychu i wykopanie dużego dołu. Franciszek Szylar podszedł do jednego z Niemców i poprosił, by Żydzi i katolicy zostali pochowani oddzielnie. To tak zdenerwowało żandarma, że strzelił w stronę Szylara, dziurawiąc trzymane przez niego wiadro. Ostatecznie jednak Niemcy zgodzili się na wykopanie dwóch dołów, w których umieszczono osobno zamordowanych Polaków i Żydów. Po zakopaniu zwłok, do obecnych Polaków żandarm Kokott powiedział: „Nikt nie śmie wiedzieć, ile osób zostało zastrzelonych, tylko wiecie wy i ja!”. W tym czasie dowódca Dieken wraz z jednym z żandarmów udał się na położony kilkaset metrów dalej posterunek policji granatowej, gdzie udzielił nagany komendantowi za to, iż „pod jego nosem” ukrywali się Żydzi. Pobyt morderców zakończył się libacją na miejscu zbrodni.